

Fundacja Awangarda

Historia naszego wolontariusza
Nasz wolontariusz, Tom, przyjechał z Kanady na Ukrainę, aby wesprzeć nas na pierwszej linii frontu. Jesteśmy głęboko wdzięczni za jego odwagę i poświęcenie. Ale Tom to coś więcej niż tylko wykwalifikowany pielęgniarz – przyniósł ze sobą pozytywnego ducha i radosną energię, które dodawały otuchy otaczającym go ludziom, przypominając nam, by odnaleźć lekkość nawet w trudnych chwilach. Dziękujemy, Tom.
Prowadzenie karetki po Ukrainie w środku nocy nie było na mojej liście rzeczy do zrobienia. Ale jakimś cudem udało mi się to zrobić.
To nie był mój pierwszy raz w tym kraju. Byłem już na Ukrainie wcześniej, podróżując aż na wschód, aż do Charkowa, i przejeżdżając przez jedne z najbardziej zniszczonych miejsc w kraju. Żeby wymienić tylko kilka: Irpień, Bucza, Szewczenkowski, Sołówka. Ulice wyludnione, budynki wypatroszone, całe obszary nie do poznania.
Ponieważ niebo nad Ukrainą było zamknięte, musiałem przejechać przez Polskę. Moja trasa wiodła przez Oświęcim, teren Auschwitz. Z perspektywy czasu trudno było komukolwiek zignorować tę paralelę: uprzemysłowione mordy jednego imperium i systematyczna próba wymazania ich przez inne. Inny wiek, ale to samo okrucieństwo. Na niektórych zdjęciach nawet ja nie potrafiłem rozpoznać, czy pochodzą z 1943 roku, czy ze współczesności. I to zatarcie granic czasowych mówi samo za siebie.
Można by pomyśleć, że opuszczę Ukrainę z samym strachem i litością. Ale nie. Ukraina ma zwyczaj zaskakiwać, kiedy najmniej się tego spodziewamy. Wszędzie, gdzie się udałem, ludzie okazywali życzliwość i żyli dalej z upartym poczuciem normalnego życia. Wyraźnie pamiętam mężczyznę smażącego pierogi w swoim mieszkaniu, podczas gdy sąsiednie mieszkanie było tylko dziurą w ścianie po rakiecie. Czy to była odwaga, rezygnacja, czy po prostu środowy obiad? Nie miało to znaczenia. To było życie, życie toczące się dalej, bo przerwanie nie wchodziło w grę. I taką właśnie wersję Ukrainy poznałem i pokochałem.
Kiedy czekałem godzinami w kolejce, żeby opuścić Ukrainę, wiedziałem, że nie mogę sprowadzić tego, co zobaczyłem, do zestawu wakacyjnych zdjęć czy jakiejś ponurej historii opowiadanej na imprezach. Byłoby to niesprawiedliwe wobec ludzi, których spotkałem, i wobec samego siebie. Wtedy było jasne, że następnym razem wykorzystam swoje umiejętności. I to była droga, która ostatecznie zaprowadziła mnie na Donbas.
Nie wiedziałem, kiedy po raz pierwszy spotkałem się z członkiem Awangardy, jeszcze przed wyjazdem, że ledwie sezon „The Great British Bake Off” zostanie wyemitowany, a ja wrócę na Ukrainę – tym razem w kamuflażu, butach i z torbą na urazy na tyle dużą, że wyglądam, jakbym miał zaraz uzupełnić zapasy Żabki.
Zebraliśmy się w drużynę po drodze, a charkowski step rozciągał się przed nami w sielankowym zachodzie słońca w barwach, które w innym życiu nazwano by idyllicznym. Ale widok nie trwał długo. Im dalej na wschód jechaliśmy, tym częściej krajobraz przerywały działa przeciwlotnicze przyspawane do tylnych burt rozklekotanych pickupów.
Przekroczyliśmy Doniec pod osłoną nocy i wjechaliśmy w doniecki pas twierdz. Miejsce, które mieliśmy nazwać domem na razie, było niemal identyczne z osiedlem, w którym dorastałem: ta sama łuszcząca się tapeta, ten sam znużony zapach betonu, który dawno temu się poddał, i ledwo słyszalny posmak pleśni czającej się w kątach. Na swój ponury sposób, czułem się prawie jak w domu.
Minęły zaledwie godziny, zanim obudził mnie Shahed, czyli „motorower”, jak nazywają go miejscowi. Hałas był nie do pomylenia: tani dwusuwowy silnik buczący nad głową, tyle że ten niósł ładunki wybuchowe zamiast motocyklisty owiniętego w lycrę. Krążył tuż nad moim budynkiem, zanim uderzył w coś w pobliżu. Reszta nocy upłynęła w rytmie odgłosów dział przeciwlotniczych i odległych eksplozji, z których każda lekko wstrząsała budynkiem, niczym niechciane przypomnienie, że ktoś chce twojej śmierci i śmierci wszystkich twoich sąsiadów.
Światło dzienne nie przyniosło spokoju, tylko urozmaicenie. Ostrzał ustąpił miejsca alarmom lotniczym i ostrzeżeniom o rakietach, które wyły przez cały dzień. Telegram rozświetlił się aktualizacjami o ofiarach, zdjęciami ataków z poprzedniej nocy. Tego rodzaju doniesienia rzadko trafiają na pierwsze strony gazet za granicą. Zbyt makabryczne, a może zbyt rutynowe. O zmroku objąłem pierwszą zmianę w bazie.
Baza, w której pracowałem, była stara i bardziej przypominała bunkier niż miejsce pracy. Zimna, ciemna, a czasem bez wody i prądu. Powiedziano mi, że ścieki czasami zalegały katastrofalnie – ponure przypomnienie, że nie wszystkie bitwy wiążą się z ostrzałem artyleryjskim. Poza tym, że baza stanowiła zagrożenie dla zdrowia publicznego, była też swego rodzaju kapsułą czasu; po wejściu do środka traciło się poczucie czasu, otępiałe na to, co działo się zaledwie kilka mil dalej.
A jednak w tej ponurości były chwile absurdalnego komfortu. Podejrzanie smaczny garnek barszczu. Paleta Woli Morszyńskiej ułożona wyżej ode mnie. I jęki mojego współlokatora, którego w CS:GO rozwalał jego współlokator z sąsiedztwa, podczas gdy artyleria na zewnątrz próbowała zrobić to samo z nami.

Zgodnie z tradycją, w końcu zostałem wprowadzony do Donbas Uno. Nie grałem w Uno od ponad dekady, więc naturalnie zostałem kompletnie zmiażdżony przez ukraińskiego radiooperatora w średnim wieku, który twierdził, że jest równie początkujący. Prawdę mówiąc, utkwił mi w pamięci bardziej niż sama gra. Był to człowiek, którego wolałbyś spotkać w pubie, a nie na wojnie. Taki, który emanował cichym autorytetem wieku, był w równym stopniu ojcowski i życzliwy, a którego obecność była przyjazna nawet tutaj, na froncie. Jego angielski był łamany, mój ukraiński jeszcze gorszy, a jednak jakoś rozumieliśmy się wystarczająco dobrze. Każda wymiana zdań zdawała się kończyć śmiechem, czy to z jego urywanych zdań, czy z mojej pokręconej gramatyki. Absurdalność tego wszystkiego przebijała się przez mrok jak nic innego.
Potem nadeszło pierwsze wezwanie.
„Sześćdziesiąt sekund, chodź do karetki” – powiedzieli. Wciągnąłem kamizelkę kuloodporną, włączyłem latarkę na hełmie i wkroczyłem w noc rozświetloną na chwilę pomarańczową kulą ognia w oddali. Rozległ się zapach, mieszanka amoniaku i benzyny, która unosiła się w powietrzu. Pożar składowiska amunicji, jak mi później ktoś powiedział.
Mój kierowca przejął kierownicę w stylu, który najlepiej opisać jako Lewis Haimlton bez przepisów o pasach bezpieczeństwa, i pomknęliśmy drogą w kierunku punktu stabilizacji. Nad nami detektor dronów zaćwierkał jak szalony alarm przeciwpożarowy. Telefony pozostały zakopane w torbach Faradaya, choć to nie miało znaczenia, jeśli widzisz drona zbliżającego się do ciebie, już przegrałeś. Najnowsze dane wywiadowcze donoszą o obecności dronów światłowodowych w okolicy, odpornych na zagłuszanie. Czy ktoś śledził nas w ciemności? Nikt nie wiedział. Wszystko, co widziałeś, to błyski wylotowe w oddali i nagle paranoja wyglądała dokładnie tak samo jak ostrożność.
Punkt stabilizacji był koncertem zorganizowanego chaosu. Na jednym końcu pobudzony pacjent walczył z sedacją, a na drugim radiooperatorzy siedzieli, intensywnie wpatrując się w ekrany. Wybuchy przerywały rytm niczym pojedyncze nuty w partyturze, ale muzyka płynęła bez przerwy. Każdy znał swoją rolę i wykonywał ją z precyzją i profesjonalizmem, których nie sposób było zapomnieć.
W przeciwieństwie do wcześniejszych faz wojny, dziś większość obrażeń to odłamki. Niektórzy trafiają z wciąż tkwiącym w nich metalem. Inni są niesieni, niknąc z każdą sekundą. Mój pacjent wymagał resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Po krótkim przekazaniu był nasz.
W drodze do jednego z ostatnich działających szpitali zaczął panować chaos. Wybudzenie się po wysokiej dawce ketaminy nie jest przyjemne nawet w najlepszych czasach, widziałem jej wystarczająco dużo na sali pooperacyjnej w mojej codziennej pracy, żeby to wiedzieć, a co dopiero po tym, jak przeżyłem atak drona w Donbasie. Ponieważ mój ukraiński był mniej więcej tak płynny, jak pogawędka w barze, i tak spróbowałem. Pacjent powoli rozluźnił pięść i spojrzał na mnie tak, jak można by się spodziewać, gdybym zasugerował, że tofu smakuje lepiej niż kiełbasa. To było spojrzenie, które nie pozostawiało wątpliwości co do tego, co o mnie myślał: Chińczyk w stroju, mówiący po ukraińsku na tyle źle, że obraził swoich przodków. A potem się roześmiał. Ja też się roześmiałem. Może to był mój akcent, może absurdalność sceny, a może ketamina. Kto wie. W szpitalu go przekazaliśmy, wyczyściliśmy karetkę i przygotowaliśmy do następnego kursu. Płukanie, powtórzenie. Jest niezliczona ilość takich historii od innych wolontariuszy Awangardy do opowiedzenia.
Zwłaszcza moi starsi koledzy, którzy widzieli o wiele więcej niż ja, mogliby z łatwością wypełnić nimi popołudnie, a ich historie sprawiają, że moje brzmią tak samo wciągająco, jak czekanie w kolejce po kawę w McDonaldzie lub przy kasie w Biedronce.
Ale prawda jest taka, że nie każda historia musi być opowiadana. Niektóre zostają z tobą właśnie dlatego, że nie sposób ująć ich wagi w słowa. I czuję, że słusznie zakończę mój pierwszy artykuł nie kolejną relacją z terenu, ale trudniejszymi pytaniami, które wciąż się pojawiają – o to, co naprawdę skłania ludzi takich jak ja do wolontariatu w Awangardzie i co tak naprawdę może zdziałać jedna osoba.
Jak napisała moja amerykańska koleżanka z drużyny w swoim artykule, ją również nazwano lekkomyślną, a nawet chorą na urojenia, za przybycie tutaj. Ale kiedy znajdziesz się wśród ludzi, którzy nie wahają się ryzykować życia dla innych, te słowa szybko tracą na znaczeniu.
W domu zbyt łatwo popaść w fatalistyczny komfort wiary w to, że jesteś tylko trybikiem w ogromnej, mielącej machinie i że nic, co robisz, tak naprawdę niczego nie zmienia. Tutaj, na Ukrainie, jest inaczej. Kiedy wkładasz w pracę swój trening, ręce, swój osąd i widzisz przed sobą rezultat: puls się uspokaja, życie cofnięte z krawędzi. Ta różnica jest natychmiastowa, namacalna, niezaprzeczalna.
Być może, podobnie jak ja, niektórzy z waszych rówieśników nigdy w pełni nie zrozumieją, dlaczego poświęciliśmy czas i energię Awangardzie, albo dlaczego zapuszczaliśmy się tak daleko poza rutynę codziennego życia i dobrowolnie narażaliśmy się na niebezpieczeństwo. Ale nasi pacjenci to rozumieli. I moi przyjaciele na Ukrainie też. Dla mnie to zrozumienie było wystarczające. A jednak to właśnie świadomość, że można…